Rozdział 3

Ruiny – to słowo kojarzyło się Becie i Bitowi z jakimś zamkiem, względnie pałacem, dworem czy kościołem, które trzeba było oglądać podczas szkolnych wycieczek. Czyli kojarzyło się z nudą. Najlepiej znali zamek w Kazimierzu Dolnym, dokąd dwa – trzy razy w roku wyjeżdżali z tatą. Obowiązkowym punktem takiej wyprawy była wspinaczka na stojące na wzgórzu ruiny zamku – kilka zniszczonych ścian z otworami okiennymi. Tak widzieli to Beta i Bit. Cegły czy kamienie, nawet jeśli bardzo stare i zabytkowe, to zdecydowanie nie była ich bajka.

To, co mieli teraz przed sobą, nie miało nic wspólnego ze szkolną wycieczką. Najpierw poczuli zmieszany zapach dymu i pyłu, pokruszonych cegieł. Kręciło w nosie od tego gęstego powietrza. Beta kichnęła. Dopiero potem zobaczyli, że stoją wśród ruin. W morzu ruin. Pogoda była ładna i widać było doskonale, jak w powietrzu unosi się kurz. Zamiast domów dookoła sterczały kikuty kamienic. Z obnażonymi wnętrznościami, w których można było jeszcze rozpoznać fragmenty poszczególnych mieszkań. Ulica też przysypana była gruzem. Ale ludzie nie zwracali na to uwagi. Zostały wytyczone nowe szlaki, po tych górach, gdzieniegdzie zresztą już porośniętych trawą. Jakiś chłopiec w obdartym ubraniu dźwigał przez to rumowisko wodę w wiadrze. Szedł po ruinach zupełnie jak po prostej drodze – przyzwyczajony już do połamanych cegieł pod stopami.

- Tym razem z nikim nie rozmawiamy – szybko uprzedziła brata Beta. Bit tylko kiwnął głową. - Musimy jednak dowiedzieć się, gdzie jesteśmy – ciągnęła. - I przede wszystkim: jaki to rok?

- Wyjdźmy z tych gruzów. Może gdzieś dalej coś się wyjaśni – powiedział Bit. Tak, tylko w którą stronę iść, żeby coś znaleźć? Beta i Bit nie mieli żadnego pomysłu. Niedaleko nich, po zagruzowanej drodze, szła młoda chyba kobieta z małym dzieckiem na rękach zawiniętym w brudny koc. Nie szła, raczej kroczyła, powoli, jakby nieobecna, ale nieustannie lulając dziecko. Najwyraźniej pomagało – maluch nie krzyczał.

- Chodźmy za nią – rzuciła Beta. - Z takim małym dzieckiem musi mieszkać w jakimś domu, nie w gruzach.

Ruszyli po rumowisku za tą kobietą. Nie poszli tuż za nią, nie chcieli jej przestraszyć. Szli i rozglądali się, próbując znaleźć jakiś szczegół, znak, który pozwoliłby im się zorientować, dokąd trafili. Minęli bawiące się dziewczynki. Dziwna to była zabawa, podczas której nic się nie działo, tylko rozmowa.

- Dzień dobry.

- Dzień dobry.

- Pani dom stoi?

- Stoi, ale wypalony. A  Pani?

- Mój runął. Szukam nowego mieszkania.

Co tu się stało – zastanawiała się Beta – że kilkuletnie dziewczynki przeniosły tę przygnębiającą rzeczywistość do swojej zabawy?

Weszli na jakiś plac. To znaczy kiedyś mógł to być plac. Teraz różnił się od swojego otoczenia tym, że było tu więcej przestrzeni. Niewielka grupa ludzi przyglądała się czemuś leżącemu na ziemi. Beta i Bit podeszli, uważając jednocześnie, aby nie zgubić swojej przewodniczki. Przewrócony pomnik króla z odłamanymi dłońmi. Ludzie milcząco patrzyli w zimne oczy posągu. Rodzeństwo znów ruszyło za kobietą, która kołysała dziecko. Gruzów było trochę mniej. Budynki coraz częściej przypominały same siebie, a nie tylko kupę zburzonych cegieł. Były wypalone, czarne od ognia, bez szyb, ale ich fasady, choć zniszczone, nosiły ślady dawnej świetności.

Minęli zniszczony pałac z kolumnadą. Obok połamanych kolumn kilkunastoletnia dziewczyna sprzedawała rozłożony na niskim taborecie chleb. Nikt nie podchodził, więc czytała książkę, siedząc na ziemi. Do pałacu przylegał park. Jakiś mały chłopiec wypasał na trawie kozę. Prostopadle do pałacu z kolumnadą stał kolejny. Również ogromny, rozciągnięty na kilkadziesiąt metrów, wypalony.

Beta była zagubiona. Bit też. Obserwowali martwe miasto. Jednak najbardziej przygnębiające były nie zniszczone budynki, nie ich puste okna, nie martwe twarze wielu mijanych ludzi, ale wszechobecne krzyże, zrobione z czego popadło: desek, patyków. Czasem musiał wystarczyć jeden kij wbity w ziemię, a na nim kartka, kto leży w tym grobie. To miasto było cmentarzem, i to podwójnie: zginęli mieszkańcy, zginęła architektura.

Przeszli jeszcze kilkaset metrów.

- Nie wiem, czy to był dobry pomysł iść za tą kobietą – stwierdził Bit. - Ona zachowuje się, jakby szła bez celu, a nie do domu. Może chciała tylko uśpić dziecko?

Weszli na kolejną ulicę, z wysokimi kamienicami, cztero-, pięciopiętrowymi, jak inne wypalonymi. Często ich wnętrza były zupełnie puste, bez ścian, bez stropów, ocalały za to zdobione fasady. W niektórych miejscach, zwłaszcza w węższych uliczkach, gruz sięgał pierwszego piętra. Nad całą okolicą górował jeden budynek: wąski, prostokątny, z odsłoniętym w wielu miejscach regularnym szkieletem, przypominającym współczesne bloki z wielkiej płyty. I już wiedzieli, gdzie są. To Warszawa, na pewno. A ten wysoki budynek stoi przy Świętokrzyskiej. Dziadek, wzorem swojej mamy, mówi na niego Prudential, tata – Hotel Warszawa. Ani Beta, ani Bit nie pamiętali jednak, aby kiedykolwiek coś się w nim mieściło. Dla nich zawsze był pusty, zamknięty, z odpadającym tynkiem.

- Zostawmy tę kobietę i chodźmy tam – Beta wskazała palcem kierunek, na wprost. - Dojdziemy do Marszałkowskiej.

Ruszyli szybciej, zbliżyli się do swojej przewodniczki, która wciąż lulała dziecko. Mijając ją, Beta obejrzała się, chciała zobaczyć malucha. Tymczasem w koc zawinięta była lalka. Kobieta całą drogę kołysała lalkę. Beta osłupiała. Po chwili zaskoczenie zamieniło się w smutek, złość i chęć ucieczki z tego pokaleczonego świata. nastolatka zaczęła biec po gruzach, w stronę – jak się domyślała – Marszałkowskiej. Potykała się, w końcu się przewróciła. Bit pobiegł za nią i pomógł jej wstać.

- Spokojnie – starał się mówić cicho i powoli. Przysiedli, czekając aż Beta się uspokoi. Bit spojrzał w pobliską uliczkę. Kilku chłopców bawiło się strzelając do siebie z patyków udających karabiny. - Chodźmy. Na Marszałkowskiej pomyślimy, co dalej robić – powiedział w końcu Bit.

Pomimo gruzów szybko doszli do Marszałkowskiej. Po raz drugi zaskoczył ich brak nieodłącznego symbolu ich Warszawy: Pałacu Kultury. Nieco na prawo zobaczyli inny wysoki budynek. Rozpoznali go, choć jego znaczna część była zniszczona. Bywali w nim razem z dziadkiem. Dziadek nazywa go PASTa. Co dokładnie oznacza ten skrót, Beta i Bit nie zapamiętali. Wiedzieli jedynie, że przed wojną mieściła się tam centrala telefoniczna.

Rodzeństwo poszło jednak w drugą stronę, w lewo, do Alej Jerozolimskich. Tu ludzi było więcej. W zniszczonej kamienicy, na jednym z odsłoniętych pięter jakaś kobieta wieszała na sznurku pranie. Na ulicy widać było wozy i wózki dwukółki z dobytkiem, a raczej tym, co z niego zostało. Kilkuosobowy kondukt pogrzebowy szedł za spoczywającą na wozie trumną. Słychać było stukot końskich kopyt. Pod ścianą jednej z kamienic, na chodniku, siedziała matka, trzymając na rękach śpiącą kilkuletnią córkę. Obok trwał handel. Starsza kobieta sprzedawała kwiaty, ktoś inny – chleb. W parterowych lokalach zniszczonych kamienic pojawiły się pierwsze szyldy: apteka, fryzjer. Przed Betą i Bitem szło dwóch chłopców, może dziesięcioletnich. Jeden z nich podpierał się na drewnianej kuli – nie miał prawej nogi. W wolnym ręku niósł...

Nagle świat zaczął drżeć. Tracił kontury, rozmywał się, bladł. Nie, to nie świat, to po prostu obraz. Odgłosy ulicy ucichły. Beta i Bit usłyszeli za to dźwięk podobny do wycia wiatru. Najpierw cichy, jakby z komina, z każdą chwilą narastał, w końcu zmienił się...




- Spróbuję ich ściągnąć z powrotem – magister Pietraszko stał nad konsolą i miał zacięty wyraz twarzy. Gdy wrócił do swojej pracowni razem z profesorem Błaszczykiem, rodzeństwa tam nie było. Pietraszko zupełnie się tym nie przejął, nawet ucieszył się, że irytujące go nastolatki zeszły mu z pola widzenia. Zresztą nawet jego towarzysz nie był zmartwiony.

- Znów coś wymyślili, znów gdzieś poszli. Cóż, obiad będę musiał zjeść jednak sam – stwierdził. - A  może pan poszedłby ze mną? - spytał niespodziewanie.

Ale magister Pietraszko nie słyszał już tego pytania. Zauważył, że klapa w podłodze pod oknem jest podniesiona. Wściekł się. Tyle lat pracy, tyle wyrzeczeń i znoszonych szyderstw kolegów. Tyle wysiłku, aby utrzymać w najwyższej tajemnicy dzieło jego życia. I wszystko na nic przez dwoje wścibskich dzieciaków. Rzucił się do otworu w podłodze, nie oglądając się na swojego gościa. Zbiegł na sam dół. Doskoczył do monitorów, próbując wyczytać coś z wyświetlanych danych. Podbiegł do konsoli po drugiej stronie pokoju i zaczął szukać...

- Nie ma – powiedział Pietraszko, a wściekłość zaczęła ustępować przerażeniu. - Nie ma mojego pilota.

- Co to jest? Co to za pomieszczenie? - spytał ze zdziwieniem profesor Błaszczyk, który w ślad za swoim kolegą zbiegł na dół. Pietraszko odwrócił się. Wyglądał demonicznie. Długie włosy tylko lekko zasłaniały wykrzywioną w złości twarz.

- Pracowałem nad tym od wielu lat – wycedził magister Pietraszko. - Wbrew opinii środowiska naukowego, a nawet wbrew zdrowemu rozsądkowi. I udało mi się.

- Słucham? – profesor nie wiedział, o co chodzi.

- A te głupie dzieciaki wszystko zniszczyły! - krzyknął.

- Co? Gdzie jest Beata i Artur? - pytał już zaniepokojony profesor Błaszczyk. Czuł się za nich odpowiedzialny nie mniej niż rodzice.

- A kto to wie? - wyzłośliwiał się Pietraszko. - Wścibskość w końcu ich zgubiła.

- Co Pan mówi? Niech Pan coś zrobi! - profesor mówił coraz bardziej podniesionym głosem.

- To nie takie proste. Maszyna nie działa jeszcze tak jak powinna. Są błędy – Pietraszko spuścił z tonu. Nie lubił, gdy ktoś na niego krzyczał. Czuł się wtedy nieswojo.

- Co tu się dzieje? Niech mi Pan to wyjaśni! – krzyczał profesor Błaszczyk.

- Później – rzucił tylko Pietraszko. - Spróbuję ich namierzyć i ściągnąć z powrotem.




Wycie syren przeszywało uszy, świdrowało głowę. Długi, wysoki głośny dźwięk, potem krótki niski. I znów: długi, wysoki, świdrujący i krótki odpoczynek. I znów: długi... Równolegle słychać było co chwilę ogromny huk, aż bolały bębenki w uszach. Ziemia drżała. Tak, ziemia, na pewno, nie obraz. Ogień, dym, swąd dymu. Świat stawał się coraz bardziej klarowny. Płonęła wieża Zamku Królewskiego.

- Co nacisnąłeś? - krzyczała Beta, zagłuszana przez odgłosy spadających bomb.

- Nic, tym razem to nie...

Bit nie zdążył dokończyć. Obraz rozmywał się, hałas stawał się coraz bardziej odległy.




- Nie udało się – Pietraszko był bardzo skoncentrowany. - Spróbuję jeszcze raz. Jest pewien błąd – zaczął tłumaczyć, ale przerwał. Ponownie wpatrywał się w dane na monitorach. - Jeśli znów mi się nie uda, sami będą musieli obliczyć drogę do domu. Dobrze, że lubią nauki ścisłe, to może być ich jedyna nadzieja na powrót. – magister Pietraszko nie potrafił powstrzymać się od złośliwości.




Tym razem nie było żadnego wycia, żadnego hałasu, żadnego rozmywającego się obrazu. Beta i Bit znaleźli się nagle w kolejce ludzi. Wszyscy stoją jeden obok drugiego, jest bardzo gorąco. Ktoś wepchnął Bitowi coś ciężkiego do rąk. Cegła! Chłopak nie mógł uwierzyć.

- Podaj! - krzyknął jego sąsiad. Ten, który dał mu cegłę.

Bit przekazał cegłę Becie i już musiał odwrócić się po następną. Ciężka, drapie w ręce. Kolejne coraz bardziej. Bit był zdezorientowany. Przecież niczego nie naciskał na dziwnym zegarze, nic nie wpisywał. Skąd więc te nagłe zmiany? Dlaczego rzuca nimi po różnych czasach? Chciałby porozmawiać z Betą, ale sąsiad wciskał mu już kolejną cegłę. Bit nie zdążył jej przejąć. Świat znów stracił wyrazistość.




- Nic z tego – stwierdził kategorycznie magister Pietraszko. - Stąd nie da rady. Te dzieciaki zabrały ze sobą główną część sterującą. Sami muszą znaleźć drogę do domu, gdziekolwiek się znajdują, jakakolwiek przeszłość ich wciągnęła. Ja nie mogę im pomóc.

Profesor Błaszczyk nie bardzo rozumiał, co mówi do niego kolega. Z wyrazu twarzy magistra Pietraszki zgadywał, że sprawa jest bardzo poważna.




Przed oczami zamajaczyły im wysokie budynki. Widzieli je coraz wyraźniej. Wypalone, brudne od dymu, zniszczone kamienice bez okien. Beta i Bit znów byli w Alejach Jerozolimskich.

- Ja nic nie nacisnąłem – zaczął się od razu tłumaczyć Bit.

- Coś się chyba psuje. Jest coraz bardziej niebezpiecznie. Zaraz znów nas wrzuci w środek jakiejś wojny i możemy mieć mniej szczęścia niż przed chwilą – Beta była naprawdę przestraszona. - Musimy znaleźć sposób na powrót do własnych czasów.

Bit nie miał pomysłu, jak to zrobić. - Wpisałem do tej maszyny 2015, a trafiliśmy nie wiadomo gdzie. Nie mam pojęcia dlaczego. W dodatku przed chwilą maszyna sama dwukrotnie nas gdzieś przerzuciła. Tylko za pierwszym razem nam się udało.

Beta zamyśliła się. - Niekoniecznie – stwierdziła. - Gdy oglądaliśmy to urządzenie w pracowni Pietraszki, wpisany był do niego rok 1876. Tymczasem gazeta, którą zabrałeś temu chłopcu, Bolkowi, o ile pamiętam, miała datę 1885.

- Maszyna się myli – podsumował wywód siostry Bit.

- Jeśli te przesunięcia są przypadkowe, to mamy miliony wariacji i niemal zerowe szanse na powrót do domu – zauważyła Beta.

- Załóżmy więc, że nie są przypadkowe, że istnieje między nimi zależność, to mało prawdopodobne, ale nie mamy nic do stracenia.

Trudno było nie przyznać mu racji.

- No dobra. Potraktujmy to jak zadanie matematyczne – Beta uwielbiała rozwiązywać zadania. - W takim razie musimy zebrać wszystkie daty: te wpisane do zegarka i te, do których trafialiśmy.

Beta nabierała pewności siebie, była w swoim żywiole.

- To nie będzie trudne, bo było ich tylko cztery – stwierdził Bit z przekąsem. - Pierwsza para to 1876 i 1885. Druga para to 2015 i rok, w którym właśnie jesteśmy. Tylko co to za rok?

- Pomyślmy... - Beta schowała twarz w dłoniach, aby się lepiej skoncentrować. - Na pewno jest już po wojnie, po drugiej wojnie światowej. Nie widać żadnych niemieckich żołnierzy, nie słychać bomb ani strzałów.

- Ale chyba wojna musiała się zakończyć niedawno – dołączył się Bit. - Jest za dużo gruzu, za dużo zniszczeń, ulicznych grobów. Nikt nie odbudowuje budynków.

- Te wozy z tobołkami... Moim zdaniem, ludzie dopiero wracają tu po wojnie do swoich domów. Przyjmijmy, że to 1945, rok zakończenia drugiej wojny światowej – Beta była z siebie zadowolona. - Tych dwóch miejsc, do których nas przerzuciło samoistnie, nie brałabym pod uwagę, bo my nic wówczas nie wpisaliśmy do maszyny.

- Nawet jeśli masz rację z tym rokiem, to i tak mamy problem – Bit chyba się uparł, aby popsuć siostrze humor. - Dwa punkty to za mało, aby znaleźć jakąś prawidłowość między nimi. Chcesz czy nie, musimy wykonać co najmniej jeszcze jeden skok.

- Oszalałeś? Widziałeś, co się działo? - Beta znów traciła spokój. - Skąd wiesz, dokąd nas przerzuci?

- Dwa punkty to za mało – powtórzył Bit. - Trudno, musimy zaryzykować, im większą liczbę wpisujemy, tym w późniejszym roku się pojawiamy, po prostu wpiszę znacznie większą liczbę – nastolatek wpisał bez namysłu cztery cyfry do gadżetu Pietraszki: 2098.

- Bit! Nie... - krzyk Bety się urwał.